TENERYFA 2015
Okazuje się, iż motto jakie zamieściliśmy na głównej stronie mówiące iż „żeglowanie jest koniecznością” w tym roku ujawniło niezwykle wcześnie.
Już w lutym nie mogąc doczekać się otwarcia sezonu żeglarskiego na naszych wodach, kilku śmiałków - naprawdę jak się później okazało - śmiałków wybrało się na rejs w najdalszy zakątek Unii Europejskiej, a mianowicie na wyspy Kanaryjskie. W Polsce środek zimy, a tam dwadzieścia kilka stopni, wszyscy w krótkich spodenkach i letnich koszulkach - po prostu egzotyka. Z uwagi na brak połączeń, lecimy dwa dni wcześniej w czwartek 19 lutego. Myślimy trzeba trochę poznać lokalne bary i podelektować się tamtejszym klimatem. Okazuje się, że trafiamy akurat w finał lokalnego karnawału, jak mówi obsługa hotelu największego na świecie po Brazylijskim. Już pierwszego wieczoru doznajemy szoku. Na każdym kroku latynoska muzyka, scena muzyczna na każdym placu, barwne korowody grup tanecznych, a to dopiero czwartek. W piątek jesteśmy już rozłożeni na łopatki, takiej ulicznej fiesty nikt z nas jeszcze nie widział, a finał miał przecież być dopiero kolejnego dnia. W sobotę od samego rana do Santa Cruz De Tenerife stolicy całego archipelagu ściągają chyba wszyscy mieszkańcy i turyści z wysp. Każda osoba przebrana w jakiś wymyślny strój. My powoli od południa przemieszczamy się na dworzec autobusowy. Z każdej strony napotykamy dziwne spojrzenia typu „gdzie wasze stroje – chyba jacyś odmieńcy”. Tego niby niepotrzebnego czasu oczekiwania na jacht chyba nie zapomnimy do końca życia. W końcu docieramy do portu w Radazul gdzie czekają na nas trzy jachty. Wyruszamy nazajutrz i przepływy na przeciwległy, południowo-zachodni koniec Teneryfy do niewielkiego portu w miejscowości Las Galletas. Warunki pogodowe jeszcze znośne, długa fala i szkwalisty wiatr po woli sygnalizuje nam co może nastąpić. Las Galletas to miasteczko położone nieopodal wielkiego centrum turystycznego Los Cristianos skąd kolejnego dnia autobusem udajemy się na relaks. Część załogi wybiera Aquapark, my wynajmujemy skutery i objeżdżamy okoliczne osiedla, zatoczki, zaglądamy od zaplecza w ten wielki świat. Widzimy głównie wielkie hotele i kompleksy wypoczynkowe ale udaje nam się także trafić na kawę do małej lokalnej kawiarenki usytuowanej na urwisku tuż nad samym oceanem. Kolejnego dnia płyniemy w stronę zachodniego krańca wyspy gdzie ląd kończy się wspaniałymi klifami. Cumujemy w porcie w Los Gigantes i pontonem płyniemy do jaskiń wydrążonych przez fale w skalistych klifach. Następnego dnia rano bierzemy kąpiel na portowej plaży z czarnym piaskiem i planujemy przeskok na sąsiednią wyspę La Gomera. Analizujemy locję i jej ostrzeżenia o wietrznych dyszach usytuowanych wzdłuż wysp, sprawdzamy pogodę i startujemy. Z godziny na godzinę wiatr tężeje a my zaczynamy rozumieć że żeglarstwo to nie tylko relaks i wypoczynek. W końcu docieramy do portu w miejscowości San Sebastian. Niestety jak zaczynamy zauważać tutejsze porty a szczególnie ich pirsy i falochrony nie dają wystarczającego zabezpieczenia przed wiatrem i falą. W kejach tłok, obsługa karze nam czekać przy nabrzeżu technicznym, fala kołysze, walczymy z odbijaczami, w końcu możemy wpłynąć pomiędzy pomosty, ale tu nadal dramatyczny rozkołys i straszna ciasnota, trochę się obijamy ale jakoś udaje nam się przycumować. Część załogi klaruje cumy a reszta biegiem pędzi na sąsiedni pomost by asekurować wejście kolejnego jachtu z naszej ekipy – po prostu walka ale jakoś nam się udaje. Nie powiem byliśmy zszokowani! To jednak nasze Bałtyckie porty to przy tych, pełna inżynierska profeska. Szybko wynurzamy się na ląd i jedziemy na najwyższe wzniesienie na wyspie gdzie mamy zwiedzać wilgotne lasy. Kolejnego dnia szybko opuszczamy ponurą Gomerę i wracamy na Teneryfę. Buja coraz mocniej, część załóg zaczyna przeklinać los. W końcu docieramy do Mariny San Miguel usytuowanej w hotelowej dzielnicy miasteczka Los Abrigos. W porcie oczywiście rozkołys i boczny spychający wiatr a nasze jachty bez sterów strumieniowych, postanawiamy dla lepszej sterowności podchodzić do keji na większej prędkości i…… nagle dwa metry przed pomostem w momencie „hamuj silnikiem” gaśnie motor. Włosy stają dęba, serce przestaje bić – walimy całym impetem, na szczęście w drewnianą belkę pomostu. Schodzimy na pomost, nogi nam miękną oglądamy straty - Neptun nad nami czuwał !!! Rufowy odbijacz zamortyzował większość uderzenia tak, że na jachcie powstało tylko kilka rysek w żelkocie. Jeden z kolegów – pokładowa złota rączka za pomocą gąbki do mycia naczyń usuwa ślady kolizji i jesteśmy uratowani. Jak się okazuje to nie koniec perypetii na tym rejsie. Ostatniego dnia mamy płynąć do macierzystego portu, wychodzimy w morze, znamy prognozy i jesteśmy przygotowani na orkę. Lecz niestety kierunek jakim możemy iść odbiega niemalże o 90 stopni od zakładanego. Walczymy z falą przelewającą się przez pokład jakieś trzy godziny i postanawiamy wrócić do miejsca startu. Niestety powrót to też trzy godziny. Po zacumowaniu w tym samym miejscu co poprzedniego dnia poddajemy się i przekazujemy jachty armatorowi. Przenosimy się na jeden nocleg do miejscowego hotelu, gdzie prawie całą noc analizujemy i omawiamy nasze ekstremalne przygody.